Uchronić modernizm od zapomnienia

Oceń artykuł:

100%
0%
Rozmowa z Grzegorzem Piątkiem, krytykiem architektury i współzałożycielem Fundacji Centrum Architektury.
Uchronić modernizm od zapomnienia Fot. Wikimedia, by Bornholm - Praca własna, GFDL (commons.wikimedia.org)

O ile ochrona przedwojennej architektury modernistycznej nie budzi wątpliwości, o tyle modernizm z okresu PRL-u wywołuje skrajne reakcje. Niektórzy widzą w nim bezduszność, inni doceniają czystość formy i funkcjonalne walory, są nawet fanpejdże na Facebooku, jak Tu było, tu stało, czy Powojenny modernizm. Dlatego, zanim porozmawiamy, jak zachować pamięć o modernizmie i jak chronić przykłady modernistycznej architektury, mam ochotę na inne pytanie: po co je chronić?

W sztuce nie ma stylów gorszych ani lepszych. Każdy – gotyk, barok, ale i modernizm – zostawił po sobie dużo budynków przeciętnych, trochę złych i garstkę wybitnych. Za zabytki powinny być uznane te wybitne, ale też – o czym się rzadko myśli – mogą to być przykłady budynków typowych, charakterystycznych dla danej epoki.

Skoro powstało ponad tysiąc "Tysiąclatek", to może nie warto chronić wszystkich, ale wypadałoby, żeby w skali regionu czy kraju choć jedna została jako świadectwo czasów. Uleganie niechęci do modernizmu jest zresztą krótkowzroczne, bo na naszych oczach wraca on do łask. To się już robi popowe! Wystarczy spojrzeć na magazyny wnętrzarskie, scenografie do reklam i teledysków, w których przyjęły się modernistyczne meble i loftowe, minimalistyczne wnętrza.

Niestety, w przypadku każdego "potencjalnego zabytku" nie decyduje fachowa ocena, tylko presja rynku nieruchomości. Przecież bloki, na które się rytualnie narzeka, nie są burzone. To byłoby trudne, bo mają podzieloną własność: prywatnych właścicieli, wspólnoty mieszkaniowe, spółdzielnie. Budynki użyteczności publicznej łatwiej wykupić w jednym kawałku, zwykle stoją na dużej działce, są niskie, więc – bach! I po sprawie.

Patrząc na to, jak znikają różne budynki w Polsce, można stwierdzić, że nie ma ochrony dziedzictwa modernizmu, nawet jeśli założymy, że nie bronimy wszystkiego. By przywołać choćby warszawski dom handlowy Supersam z unikatową konstrukcją dachu czy dworzec w Katowicach, które padły mimo sprzeciwu historyków sztuki.

Nie ma spójnej polityki ochronnej takich budynków w skali całego kraju, bo w ogóle nie ma w Polsce spójnej polityki konserwatorskiej. Konserwatorzy wojewódzcy nie podlegają ministrowi kultury, tylko wojewodom, decyzje zależą więc od kompetencji i gustu poszczególnych urzędników oraz ich odporności na naciski. Dolnośląski konserwator wpisał do rejestru Audytorium Wydziału Chemii Uniwersytetu Wrocławskiego z początku lat 70., a w tym samym czasie śląski konserwator wydał wyrok na dworzec w Katowicach, budynek o wiele bardziej przez historię sztuki ceniony.

Ale przez ludzi znienawidzony. Chyba dlatego, że był koszmarnie zapuszczony i tak zdegradowany, że trudno już było dostrzec jego unikalne walory architektoniczne.

Łatwiej uzasadnić zburzenie budynku, jeśli jest zaniedbany. Zauważ, co się stało z Dworcem Centralnym w Warszawie. Przez 20 lat się mówiło, że trzeba to cholerstwo zburzyć, a teraz, kiedy jest czysty, oświetlony i bezpieczny, te głosy ucichły. Zamiast burzyć, wystarczy czasem solidny remont i czyszczenie.

Zastanawiam się też nad kategorią, którą w swojej książce przywołał Filip Springer, czyli "źle urodzone". Wszystko, co oznaczone stempelkiem "komuna”, już przez to łatwiej usunąć jako relikt znienawidzonych czasów.

I to jest zrozumiałe, przynajmniej w pokoleniu, które pamięta całą tę szarzyznę i beznadzieję schyłkowego PRL-u. Nawet jak poczytasz "Architekturę" z lat 80., to tam bloki i osiedla utożsamiane są ze złem systemu. Poza tym Polska była zawsze dość zapóźniona technologicznie i często trzeba było imitować przy pomocy gorszych środków to, co na Zachodzie. Potem ta architektura łatwo się degradowała. Nawet gdy udawało się coś imponującego wybudować, jak na przykład Dworzec Centralny, to od razu zaczynały się problemy z bieżącą konserwacją. Winda wysiadała, żarówki kradli, a tynki się sypały. Stąd ta reputacja. Na pocieszenie – to nie była tylko polska choroba. We Francji czy Stanach Zjednoczonych, pokazowe osiedla błyskawicznie zaczynały się sypać, bo nie dbano o nie.

Oprócz tych masowych realizacji, jaki poziom reprezentował polski modernizm?

Trzeba przyznać, że nasi architekci, dysponując mniejszym budżetem i gorszymi technologiami, nadrabiali często wkładem intelektualnym, dodatkowymi godzinami nad deską kreślarską, myśleniem, jak rozwiązać coś mądrzej, sprytniej. Halina Skibniewska, czyli autorka znakomitego osiedla Sady Żoliborskie, nazywała to wartością dodaną przez architekta.

Widać to po architekturze inżynierskiej, wielkich konstrukcjach typu dworce, hale widowiskowe: Spodek, Oliwia, czy nieistniejący dworzec w Katowicach, gdzie nasi twórcy byli bardzo innowacyjni i nawet (jak w przypadku Spodka) robili coś po raz pierwszy na świecie. Bardzo się przykładano do rozwiązywania funkcji np. w mieszkaniówce. Sam mieszkałem najpierw w kawalerce 38-metrowej z lat 60., a potem w podobnej z lat 90., i ta starsza była znacznie bardziej funkcjonalna i lepiej oświetlona, miała balkon, oddzielną, widną kuchnię etc. Problemem było nie to, że te mieszkania źle projektowano, tylko że na te 40 metrów trafiał nie singiel czy młoda para, ale trzyosobowa rodzina z psem. Dbano też o jakość tzw. środowiska mieszkalnego, osiedla były hojnie rozplanowane pod względem przestrzennym, miały infrastrukturę i zieleń.

Znikają budynki i formy, ale musi tak być, skoro miasto żyje, zmienia się? Może trzeba się z tym pogodzić?

Nie jestem z tych, którzy by się przywiązali łańcuchem do każdego starego budynku, ale też nie zgadzam się z opinią, że ochrona zabytków krępuje rozwój miasta. Złe jest raczej to, że i wyburzenia, i ochrona rządzą się przypadkiem – tu inwestor wynegocjuje zgodę na rozbiórkę, a tam konserwator wpisze coś z zaskoczenia, interwencyjnie. Jest wielką stratą, że 20 lat temu nie zrobiono listy choćby kilkudziesięciu budynków modernistycznych w skali całego kraju, których ruszyć nie wolno. Można było skupić się na ich ochronie, a resztę odpuścić. W efekcie tracimy nierzadko wybitne dzieła, a rzeczy przeciętne zostają.

Lista powojennego dziedzictwa architektonicznego została w Warszawie złożona w ratuszu na początku lat 2000., ale nigdy poważnie nie wzięto jej pod uwagę i wiele tamtych budynków od tego czasu zniknęło, w tym tak wybitne jak Supersam, pawilon Chemii czy Smyk.
O jakie budynki, które jeszcze stoją, warto zawalczyć?
Z takich, które są zagrożone? Na przykład Hotel Forum w Krakowie, który stoi pusty od lat i są wobec niego zakusy, żeby go rozebrać. Są też skarby ukryte na prowincji, jak dom towarowy "Handlowiec" w Mławie - bardzo oryginalny projekt warszawskiego architekta Tadeusza Kolendo, mający nawet swój fanpejdż na Facebooku.

Zachować pamięć o to znaczy też dokumentować i badać, opisywać i edukować, jak robi się to np. w Centrum Architektury. To bardzo ważne. Opisanie budynku jeszcze nie chroni go przed wyburzeniem, ale kiedy go nazwiesz, powiesz, kto i kiedy go wybudował, a kto w nim mieszkał, wtedy przestaje być kolejnym klockiem w mieście, nabiera własnego życia i trudniej go zabić. Ma to znaczenie nie tylko emocjonalne, ale też praktyczne – jeśli zbadamy historię budynku, potrafimy naukowo ocenić jego wartość, a to już mocny argument przy staraniach o wpis do rejestru zabytków.

Oceń artykuł:

100%
0%
×

podziel się tym artykułem

Wyślij artykuł swoim znajomym